“Dziewiąty Mag” to książka straszna. Czytam sporo, czytałem złe rzeczy, ale ta pozycja była dla mnie wyjątkowo bolesna. Początkowo przestałem czytać po kilkudziesięciu stronach, mówiąc sobie, że szkoda czasu na coś tak złego, potem jednak postanowiłem napisać “recenzję” tej powieści, co zmusiło mnie do dokończenia. Było ciężko, ale pierwsze spotkanie z terapeutą mam już umówione, więc jest szansa, że uśmiech zagości jeszcze kiedyś na moich ustach. Przed czytaniem wiedziałem, że A.R. Reystone to pseudonim polskiej autorki. To mnie zachęciło, ponieważ założyłem, że jest to zabieg mający na celu ułatwienie wejścia na rynki zachodnie; niestety po lekturze myślę, że raczej wstyd było podpisać się pod tym własnym nazwiskiem.
“Dziewiąty Mag” to fantasy. W magicznym, generycznym do bólu, bez żadnego oryginalnego pomysłu, świecie, populacja dobrych smoków zaczyna się zmniejszać, więc do “naszego” świata, XXI wieku, wysyłany jest wojskowy oficer mający sprowadzić lekarza weterynarii. Lekarka zaczyna leczyć zwierzęta, posiłkując się książkami z biblioteki, smokom się poprawia. Jeśli chodzi o fabułę, to zdanie zawiera w sobie wszystko. Główny “problem” powieści sprowadza się do tego, że jak smok czy pegaz zachorował, to po prostu czekało się aż umrze, mimo bez problemu dostępnych książek, jak go wyleczyć. Gdyby jednak problem powieści polegał na nudnej fabule…
Długo myślałem, w jaki sposób mogę opisać, co jest nie tak z “Dziewiątym Magiem”, bez poruszania głównego moim zdaniem problemu, czyli tego, że moim zdaniem ta książka to dzika fantazja autorki. Główna bohaterka, o imieniu Ariel jest dziwnym skrzyżowaniem zakompleksionej nastolatki z porzuconą przez męża samotną matką po trzydziestce. Ariel jest pełna wewnętrznych sprzeczności, twierdzi, że nie jest piękna ani zgrabna, bo nie ma czasu o siebie dbać, ale wzbudza u mężczyzn dosłowne ataki ślinotoku. Wszystkie postacie, które ją poznają, uważają ją za najwspanialszą po 30 sekundach rozmowy. I to nie jest wrażenie, które można odnieść, to jest wyrażone wielokrotnie wprost. Elf (którego imienia już niestety nie pamiętam) po dwóch dniach znajomości pisze w liście do niej, że jest najlepszą osobą, jaką zna. Starsza pani, u której Ariel spędza pierwszą noc w magicznym świecie, również w liście, również zauważa, jak wspaniała ona jest i trzeba jej strzec. Smoki, które w tym świecie są raczej niebezpieczne i trzeba się z nimi ostrożnie obchodzić, bo potrafią zabić nawet sprzymierzeńców, Ariel kochają od pierwszego spotkania, wszystkie. W całej powieści pojawia się jedna postać, która nie uwielbia naszej bohaterki – epizodyczny oficer dyżurny zapchajdziura – który czasem ma za zadanie troszkę namieszać, i którego nienawidzą wszystkie pozostałe postacie.
Okazuje się również, że nasza protagonistka jest potężnym magiem, choć nieświadomym. To mogłoby być ciekawe, trening czy nawet po prostu progres umiejętności mógłby wprowadzić coś do rozwoju postaci. Niestety Ariel jest najpotężniejszym magiem, który czaruje całkowicie naturalnie. Przez mniej więcej połowę książki rzeczy dookoła niej “po prostu się dzieją”, np. gdy podchodzi do magicznie zaplombowanych drzwi, te otwierają się jak gdyby nigdy nic, jak wyciąga rękę, to przylatuje do niej przedmiot, który wskazuje, a jak skoczy z wysokości to zaczyna lewitować bez cienia wysiłku. Wszyscy pozostali używają zaklęć, ale Ariel nie musi się tym kłopotać, przecież magii używa od kilku godzin – jest więc w tym wyjątkowo dobra. Po tym czasie wprowadzona jest najbardziej żałosna mechanika magii, jaką spotkałem w historii dziesiątek przeczytanych książek. Ariel poznaje najpotężniejsze zaklęcie świata, chociaż należałoby powiedzieć, że je odkrywa, ponieważ nikt go wcześniej nie używał. Zaklęcie brzmi “Chcę”. Ariel mówi “chcę” i dzieje się to, co Ariel chce. Proste a jakie genialne!
Talent magiczny może nam jednak umknąć w tłumie innych umiejętności naszej bohaterki. By podać tylko jeden przykład, w pewnym momencie Ariel wsiada na najbardziej narowistego pegaza, którego nikt oczywiście z urodzonych w stajniach oficerów nie jest w stanie oswoić, bez żadnego szkolenia czy przygotowania, po czym bez problemów ucieka na nim przed ścigającym ją oficerem, który w siodle spędził z grubsza całe życie. Jasne, czemu nie?
Tak wygląda dosłownie cała książka, a Ariel jest po prostu boska. Pozostaje jedynie jeden problem, z którym bohaterka nie może sobie poradzić – jej serce. Miłosny dramat, rodem z greckiej tragedii sprowadza się do tego, że Ariel kocha Marcusa, a Marcus… kocha Ariel. Miałem wątpliwą przyjemność czytać Zmierzch i jego kontynuacje, ale przy “Dziewiątym Magu” powieści Stephanie Meyer naprawdę wyglądają rozsądnie. Zresztą, mówienie o miłości jest tutaj dużym nadużyciem. Mimo prób autorki, by to lekko złagodzić rzuconym tu czy ówdzie komentarzem, że zakochani “chcą czegoś więcej”, postacie wprost chcą się po prostu zerżnąć. Chyba pierwszy raz, czytając opisy ludzkiego pożądania czułem się niekomfortowo (Nabokova nie liczę), ponieważ pojawiały się fantazje z pogranicza gwałtu, a męska żądza była przedstawiona jak prymitywny instynkt. Marcus patrzy na odchodzący tyłek Ariel i lubieżnie oblizuje usta.
Czysto technicznie, napisane jest to również bardzo źle. Zdarzają się momenty, że postacie odpowiadają wypowiedziami na narrację, a nie na akcję. Granica pomiędzy tym, co wie czytelnik, a co wiedzą poszczególne postacie nie istnieje, i bardzo często kwestie są skierowane do czytelnika, a nie do rozmówcy. Na przykład w świecie, w którym nie ma małżeństw, wszyscy naturalnie smutkiem reagują na to, że Ariel jest po rozwodzie. Być może mylą rozwód z rozwolnieniem, nie wiem.
Gdybym chciał, a raczej nie mam ochoty, nie potrafiłbym wskazać żadnej pozytywnej rzeczy w “Dziewiątym Magu”. To pierwsza książka w moim życiu, której wystawiłem ocenę 1/10. Zwykle nawet w tych bardzo złych pozycjach znajdowałem cokolwiek, chociaż zalążek ciekawego pomysłu. Tu nie ma nic. Czuję się źle, pisząc tą recenzję, ponieważ wad powieści Reystone jest tyle, że nawet mój tekst wydaje mi się chaotyczny i bez sensu.